Chciałbym
wszystkich z radością poinformować, że właśnie udało mi się osiągnąć planowaną
od ponad roku wagę mojego pola fizycznego /czytaj ciała/ czyli 104 kilogramy. Już
widzę Wasze grymaśne uśmieszki, wszak 104 jednostki nikogo nie powinny
doprowadzać do euforii a wprost przeciwnie do natychmiastowego postawienie
sobie wszelkich barier, granic, zakazów czy czego tam jeszcze. Mnie to nie
dziwi. Jak jakieś gibkie słoneczko waży 55 lub inny przystojniak 75 to takie
104 powala. Zapewniam Was, że i ja tak myślałem będąc adonisem. Życie natomiast
i upływający czas weryfikuje nasze percepcyjne oglądy, młodzieńcze pojmowanie
rzeczywistości i stawia nas z wiekiem w sytuacji konieczności zaakceptowania
siebie takim jakim się jest.
Jestem
urodzeniową Wagą, a część przedstawicieli tego znaku zachowuje się jak
przeciekająca łajba, nabierająca sadła jak wody bez żadnych szans na osuszenie
/odchudzenie/. Co zjadłem to transformowało się w słoninkę i boczuś. Sytuacji
takiej sprzyjała wrodzona niechęć do gimnastycznego traktowania własnego ciała
oraz powszechnie panujący docisk systemowy zwany stresem. Ostatecznie dzięki
aktywności na polu spożywczym odłożyłem w pewnym momencie w „depozycie” 120 kilogramów.
Poczułem jak jestem wypełniony po czubek mojego przełyku. Już nie byłem słodkim
pączusiem. Przed lustrem stał jakiś napęczniały opas. Brrrr… Co ja tu robie,
kim ja jestem, pomyślałem i niemalże natychmiast powiedziałem – Dość.
Ta
scena miała miejsce około półtora roku temu.
I
co dalej?
Dalej
postąpiłem jak wszyscy nawiedzeni, którzy myślą, że ich tusza bierze się ze
zjedzonych nadmiernie kotletów, słodzonych napojów czy lodów. Oczywiście
przemodelowałem swoją dietę, sałatki, świeżo wyciskane soki, bez mięsa.
Niejedzenie mięsa spowodowało mniejsze łaknienie na słodycze tak, że prawie,
przez jakiś czas, nie jadłem ich wcale.
Sukces
był pełen. Schudłem 4 kilo. Doszedłem do 116 i moje ciałko powiedziało – „pas”.
Że
co? Dlaczego? Dalej, do roboty, odtłuszczaj się jeszcze, jeszcze.
Nie!
– odpowiedział mój organizm i zamilkł. Więcej żadnych kontaktów nie było.
Powiało
co najmniej niezrozumieniem. Nie potrafiłem pojąć skąd ten zastój. Odżywiałem
się przyzwoicie. Surowe warzywa, sałatki, soki stały się wiernymi moimi
towarzyszami. Pokochałem ryżyk, znielubiłem ziemniaki, sosy nie wchodziły w
grę, no chyba, że hinduskie, ale z rzadka, z rzadka.
Nic
to, pomyślałem.
Jest
takie coś we mnie co podpowiada mi w chwilach napotkanego w życiu skrajnego
oporu – Odpuść, poczekaj. Samo wylezie.
Tak
też zrobiłem i czekałem.
Żyje
tak sobie, żyje, aż tu nagle – Łup – jaaak mi nie przeskoczy coś w kręgach
lędźwiowych. Właśnie wychodziłem z wanny, więc pretekst był świetny. Noga mi
się poślizgnęła. Szpagat był piękny, gorzej ze skutkami. Potężny ból przeszył
mnie na wylot. Ledwo dolazłem do łóżka by lec poranionym. I byłoby pół biedy,
ale po jakimś czasie próbowałem się poprawić, nieco unieść i …. Jezu, ja nie
mogę się ruszyć. Byłem przerażony.
OK.
Dość. Wystarczy opisywania moich nieszczęść. To tylko kolorowy obraz, rodzaj
impresji, tak żeby wzmocnić sygnał i aby jego skutkiem powstał w Was mocniejszy
rejestrat.
Najważniejszy
w kontekście tematu głównego niniejszego wpisu jest efekt finalny mojej
przypadłości. Schudłem kolejne 4 kilo.
Panowie!
Jesteśmy na poziomie 112kg.
Ale
nie tylko to było wówczas plonem mojej przypadłości.
To
właśnie wówczas otrzymałem impuls od mojej Wyższej Jaźni. W ręce wpadł mi
niespodziewanie wywiad z Hubertem Ruhsem i zdecydowałem się zaangażować w
Matrycę Krystaliczną. Wówczas również sprawdziłem wahadłem, że optymalna waga
dla mnie to 104 kg.
Byłem
szczęśliwy. Wszystko było super. Byłem na dobrej drodze. W swojej naiwności nie
spytałem tylko o cenę. Ale któż by o takie rzeczy pytał. No i kogo?
Wszechświat, Pana Boga? :)
Drugi
akt tej historii już znacie. Zamieściłem go dwa wpisy poniżej. Rozrywający ból
wątroby i woreczka żółciowego i moja bezradność, że nie mogę pomóc sobie
podłączając się do Matrycy Krystalicznej.
To
wszystko prawda a moje dalsze przypadłości nie spowodowały mojego wycofania się
z postawionej tezy. Wprost przeciwnie, mam kolejne spostrzeżenia, dowody i
wnioski.
Z
racji braku stosownych laboratoriów oraz wyższych uczelni zainteresowanych
/przynajmniej w naszym kraju/ badaniem zależności pomiędzy światem fizycznym i
duchowym jestem zmuszony sam doświadczać na sobie szeregu dziwnych zdarzeń,
które w zdrowym społeczeństwie i systemie wspierającym życie a nie odwrotnie
nie powinny w ogóle zaistnieć /tzn. mam na myśli pomysły o takich
eksperymentach/. Niestety mamy tę wątpliwą przyjemność żyć właśnie w środowisku
wybitnie nie sprzyjającym rozwojowi człowieka jako istoty duchowej. Trudno, to
tylko etap, szczęśliwie będący już w fazie schyłkowej.
Biorąc
pod uwagę moją wyjątkową niechęć do rozwiązań proponowanych przez system w
aspekcie zdrowia czyli – jak cię coś boli to weź środek przeciwbólowy, jak nie
przestaje to wezwij karetkę, jak oni nie dadzą rady to idź na operację niech ci
tam wytną to i tamto i na pewno będzie lepiej – całe życie wybierałem inne
rozwiązania, walcząc o swoją wolność i żeby nikt do mnie się nie dotykał.
I
po co ja o tym piszę po raz kolejny?
Bo
mnie mój woreczek żółciowy dopadł znowu z siłą nie mniejszą jak za pierwszym
razem. Wrrrrr…..
Wszystko
zaczęło się od fantastycznej zupy pomidorowej mojej żony, której spożyłem miski
dwie. /Nie patrzcie tak na mnie, drugiego dania miało nie być/.
Zupa
była świetna tylko, że ja zapomniałem jak to kilka miesięcy temu wahadło
pokazywało mi, że pomidory są nie dla mnie. Zapomniałem bo zlekceważyłem to
wskazanie i cały czas wcinałem pomidory, że hej. Zapomniałem, zlekceważyłem i nie
pomyślałem, nie powiązałem faktów, sytuacji i … prawdę powiedziawszy chciałem
zjeść coś smacznego bo po ostatnim ataku wątroby miałem dość wielodniowej diety
kisielowo bułeczkowo kompocikowo jabłkowej i potrzebowałem mocnego męskiego
smaku.
Byłem
już w takim amoku smakowym, że zapomniałem, że na wątrobę każdy smak jest dobry
byle nie kwaśny. A ja te zupę, co za….
Ból
tradycyjnie narastał powoli. Miałem szansę jeszcze pomyśleć co by tu poradzić,
bez zwijania się i łapania odlatujących pod sufit myśli.
Decyzja
nie była trudna. Zastosowana Matryca przyniosła efekt, ból zelżał, a ja mogłem
po kilku godzinach położyć się spać. Odczuwałem co prawda niewielki ból, ale
miałem nadzieję, że wszystko jest na dobrej drodze i do rana będzie OK. Nie
było. Obudziłem się o trzeciej w nocy. Nie mogłem leżeć. Resztę możecie już
sobie wyobrazić. Ból był rozrywający, a ja rozpocząłem wielki eksperyment.
Niepomny wcześniejszych doświadczeń z Matrycą, a raczej właśnie wbrew nim
chciałem doświadczyć raz i ostatecznie w jakim zakresie Matryca oddziałuje na
pole fizyczne.
Wahadło
wskazało, że powinienem wykonać jednego dnia co kilka godzin trzy sesje
Matrycy. Byłem zaskoczony, ale eksperyment był w toku i postanowiłem nie
dyskutować.
Pierwsze
podłączenie wykonane rano trwało 60 minut i przyniosło lekka ulgę. Ból mimo
wszystko trwał, ale byłem przy nadziei. Drugie podłączenie ku mojemu zdziwieniu
trwało dwie godziny. Ból był potężny. Nasilił się w pierwszej fazie sesji i
dopiero w drugiej części odpuścił na tyle, że dało się myśleć. Sesje
wykonywałem na stojąco /wówczas lepiej odbieram wewnętrzne sygnały kiedy jest
koniec każdego etapu i mogę wykonać następne podłączenie/ czasami nie dawałem
rady i musiałem usiąść.
Kolejne
kilka godzin przeleżałem w jednej pozycji w łóżku.
Trzecią
sesję rozpocząłem o 13.30. Ból jeszcze bardziej się nasilił. Ledwo stałem, co
chwilę przysiadałem, opierałem się o stół. Wsłuchiwałem się w swoje ciało tak,
aby nic nie uronić, żadnego sygnału, żeby wszystko wykonać jak najlepiej, żeby
nie mieć żadnych wątpliwości, że nic nie pominąłem. Sesja trwała znowu dwie
godziny zaledwie bez 10 minut. Minimalny efekt.
Nie
powiem, że byłem załamany. To nie tak. Po prostu poprzednie doświadczenia z
Matrycą, zarówno pozytywne jak i negatywne dawały mi w tej chwili dobre oparcia.
Niemniej fakty mówiły same za siebie. Poddałem się.
Zadzwoniłem
do mojego Anioła – Janusza. Kilka zabiegów na odległość i ból był względnie
opanowany. W nocy spałem co prawda tylko dwie godziny bo nijak nie mogłem się w
łóżku ułożyć, ale ten ból, który wówczas mi towarzyszył był jak łagodny dotyk dłoni
masażystki wobec łapy sadysty miażdżącego mi narządy za dnia.
Energia
Janusza, co chwile podsyłana, intensywnie krążyła we mnie usuwając ból, złogi i
jak się okazało również małe kamienie, które miałem w woreczku żółciowym. Nie
mam na to fizycznych dowodów, nie robiłem usg. Pracuje tylko wahadłem i pomimo,
że zdaję sobie sprawę, że wahadło sprawia nie raz psikusy to jednak wieloletnie
moje doświadczenie pozwala wiele błędów eliminować bądź po prostu wyczuwać
kiedy wahadło opowiada jakieś pierdoły. Uważam, ze tym razem było coś na
rzeczy. Dwa kamienie wielkości 1
mm zdają się być czymś realnym.
Wnioski:
Jeżeli
powiem, że skutki podłączenia do Matrycy na planie fizycznym w przypadku stanów
zapalnych są niewielkie lub żadne to nie będzie to już dla nikogo zaskoczeniem
ponieważ zdanie te wypowiadałem już wcześniej. To co jest ważne rozważając
dalej zasady działania Matrycy to fakt, że Matryca działa na przyczyny przyczyn
i jest w stanie usunąć nasze bóle i stany zapalne tylko, że potrzebuje do tego
tyle czasu, że prędzej będziemy chodzić z bólu po suficie niż Matryca dojdzie
do meritum i poczujemy ulgę.
Skąd
taki wniosek?
Po
pierwsze, kiedy zapytałem wahadła jaką metodę powinienem zastosować, aby usunąć
mój ból wahadło wskazało w pierwszej kolejności na Ustawienia Hellingerowskie a
w drugim na Hipnozę. Dopiero w trzeciej kolejności na Matrycę Krystaliczną.
Kiedy poprosiłem żonę, aby i ona sprawdziła ten sam temat to jej oprócz
Ustawień Hellingerowskich wahadło pokazało Szamanizm. Byłem zdumiony i na
początku kompletnie nie wiedziałem co myśleć. Ponieważ nie było możliwe wykonanie
żadnej ze wskazanych metod zacząłem pracować Matrycą, ale duży znak zapytania
we mnie pozostał. O co chodzi? Skąd takie wskazania? Starałem się skupić,
wewnętrznie zharmonizować. Po pewnym czasie zapytałem ponownie. Otrzymałem
identyczny wynik. Kilka następnych postawionych pytań i otrzymanych za
pośrednictwem wahadła odpowiedzi pozwoliło zorientować się mi, iż wokół mnie
znajdują się pola morficzne mojej rodziny, bliskich zmarłych osób, oraz nieprzetworzone
emocje, które domagają się transformacji i ma to związek z atakiem mojego
woreczka żółciowego.
Oczywiście
proszę nie odbierać tej informacji jakoby jakieś dusze zmarłych były do mnie
doczepione i zakłócały moje funkcjonowanie. Tak nie jest, sprawdziłem to
również. Chodzi o pola morficzne czyli tzw. gęstości. Jest to termin dość
dobrze opisujący o co chodzi, ale dość trudny do zrozumienie bez posiadania
szeregu doświadczeń szczególnie na poziomie odczuwania tych zjawisk, a dopiero
z ich odczuwania bierze się głębsze zrozumienie. Jeżeli miałbym je komuś
spróbować opisać to powiedziałbym, że gęstość to rodzaj pola, chmury,
posiadającej właściwą sobie częstotliwość i pamięć o minionych zdarzeniach.
Oczywiście najczęściej bolesnych, ale nie tylko choć ze zrozumiałych względów
to te negatywne, bolesne się uaktywniają i dają nam znać o sobie. Dlaczego? Ano
właśnie dlatego, abyśmy się ocknęli i transformując siebie przetransformowali
również je. One chcą odejść, ale nie mogą. W pewnym sensie my jako następni
członkowie własnych rodów je trzymamy, więzimy. Więzimy, ale i wzmacniamy własnymi
negatywnymi czyli pozbawionymi miłości, egoistycznymi zachowaniami, decyzjami. Oczywiście
robimy to nieświadomie. Stąd tak ważny obecnie jest rozwój świadomości, tzw.
naszej duchowości.
/W
rzeczywistości chodzi nie o rozwój naszej duchowości, duszę mamy, ona jest
kompletna i wcale nie musimy jej rozwijać. Natomiast chodzi o podniesienie
naszej świadomości, głębsze pojmowanie, rozumienie siebie samych, otworzenie
swojego serca i dopuszczenie naszych Wyższych Jaźni do głosu. Doprowadzenie do
sytuacji kiedy Wyższa Jaźń czyli Dusza lub Obecność Kantowa jak mawia James
/macie jakieś skojarzenia?:)/ wysyłająca na co dzień do nas wiele impulsów
będzie przez nas dobrze i coraz lepiej słyszana. Jeżeli tak będzie się działo i
osiągniemy takie możliwości to właśnie wówczas będziemy mogli mówić o pełnej transformacji
naszego świata. Ten proces jest określany przez mistrzów ezoterycznych jako
wprowadzanie Ducha w materię/.
Przepraszam
za tę przydługą dygresję, ale chyba jest ważna dla pełnego wzajemnego
zrozumienia.
Powracając
do moich pól morficznych i nieprzetworzonych emocji. Pewność co do tego o czym
piszę uzyskałem wówczas, kiedy zapytałem o bezpośrednie przyczyny zapalenia
woreczka.
Bezpośrednią
przyczyną na planie fizycznym była zła dieta. Wszyscy wiemy, że to co jemy nie
wynika z niczego. Jemy to co nam smakuje, ale przecież zawsze jest powód dla
którego coś nam smakuje a coś nie. Dlaczego np. ja lubiłem jeść ostro? Ona
dlatego, że mam taki charakter. A dlaczego taki mam, bo taki się urodziłem? Nie
tylko. Miałem takiego samego ojca. Podczepiony jestem pod pola morficzne rodu,
który miał więcej takich przedstawicieli. Tu nie chodzi tylko o samą
gwałtowność. Kamienie w woreczku żółciowym odkładają się kiedy gorąco właściciela
wywołuje skłonność do odczuwania potrzeby na określone smaki. Konsumpcja tychże
pod postacią produktów odreagowuje, ale również prowadzi do odkładania złogów.
I mamy kamienie. Ale to nie koniec rozumienia procesu. Powstaje pytanie co stoi
za tym, że jestem „gorący”, gwałtowny, reaguję emocjonalnie. Jak powstają owe
pola morficzne? Tu już na pewno dotykamy zagadnienia naszych ciał subtelnych i
generalnie całego świata energii subtelnych. Zagadnienia te na razie są dla nas
jedną wielką tajemnicą. Rzecz charakterystyczna, że wahadło jako powód mojego
zapalenia woreczka na planach subtelnych pokazało nieprzetworzone emocje oraz i
tu uwaga, kolejne zaskoczenie – transformacje instrumentu biologicznego w
obliczu zachodzących zmian na planecie.
Co
to znaczy?
Znaczy
to, że to co spotyka mnie również dotyka Ciebie i tym bardziej dotyka im bardziej
jesteś chętny podnieść swoją świadomość. Nie znaczy to, że za chwilę będziesz
miał zapalenie woreczka czy innych części swego ciała. Znaczy to natomiast, że
powinieneś być uważnym obserwatorem siebie przejawionego tu i teraz, ponieważ,
może zaistnieć coś na co nikt nie da Ci odpowiedzi poza Tobą samym.
Żyjemy
otoczeni morzem subtelnych wibracji, niewidzialnych struktur jak choćby Matryca
Krystaliczna. Żyjemy na planie fizycznym, w świecie gdzie większość naszych
braci pogrążonych w głębokim śnie wierzy uparcie, że nic poza fizycznością nie istnieje
a duchy i krasnoludki to bzdura.
Nauka
sięgnęła dna. Udowodniła samej sobie, że boska cząstka istnieje. Istnieje zatem
pole Higgsa, które jest podstawą przejawiania się fizyczności. Wspomniane sięgnięcie
dna przez naukowców jest faktem niezwykle optymistycznym. Mają od czego się
odbić.:) Jest też duża szansa na powszechną zmianę paradygmatu i ponowne
pożenienie twardego, materialnego stanowiska racjonalistów z pozornie
nieuchwytnym, nie poddającym się żadnym naukowym pomiarom światem duchowym. Nie
chcę przez to powiedzieć, że za chwilę zmierzymy i zważymy Pana Boga. Natomiast
sądzę, że zmiana paradygmatu oprócz szerokiej zgody na istnienie czegoś więcej
poza materią /i podkreślam, że chodzi tu o oficjalne masmedia i edukację
powszechną/ doprowadzi do ostatecznej transformacji całej naszej cywilizacji.
Jestem
przekonany, że Matryca Krystaliczna odegra w tym procesie również swoją znaczącą
rolę. Nawet jeżeli świadomość jej istnienia nie jest jeszcze powszechna to
pewność jej przejawiania się została już przez wielu spośród nas dowiedziona
Trochę
odjechałem, ale zgodzicie się, ze cały czas w temacie :).
Już
wracam i teraz będzie najlepsze:
Wniosek
nr 2
Wszystko
na to wskazuje, że Matryca jest w stanie pomóc, nawet w przypadku ostrego stanu
zapalnego!!!
Dlaczego
mi nie pomogła?
Bo
już nie dałem rady z bólem. Nie wytrzymałem. Wszystkich trzymających kciuki za
mój eksperyment bardzo przepraszał. Ból był już ponad moje możliwości jego
znoszenia.
Poza
tym jesteśmy fizyczni i choć już całkiem nieźle świadomi, że wiemy gdzie szukać
przyczyny przyczyn /w ciałach subtelnych/ to jak wszystko w tej
czasoprzestrzeni jak sama nazwa głosi, wymaga czasu, a fizyczne ciało boli i
domaga się natychmiastowej interwencji. Sądzę, że gdyby mój eksperyment był tzw.
kontrolowanym eksperymentem z udziałem odpowiedniego sprzętu, lekarza czy kogo
tam jeszcze to moglibyśmy naprawdę osiągnąć niezwykłe rezultaty. Tymczasem było
jak było. Wszyscy wiemy, że nim odkryto cudeńka jakimi posługujemy się obecnie
na co dzień to niejedno laboratorium wcześniej poszło z dymem. Ja przerwałem
eksperyment bo nie chciałem sam wylecieć w powietrze. Z pewnością to
zrozumiecie.
Ale
skąd takie pozytywne wnioski? Oczywiście z pośrednich danych jakie uzyskałem za
pośrednictwem wahadła plus trochę wiary, zrozumienia i nadziei.
Na
pytanie ile razy jeszcze powinienem zastosować Matrycę uzyskałem wynik – 2
razy. A jaki łączny czas powinienem być podłączony do Matrycy – 3 godziny. Nie
dałem już sobie tego czasu. Zbliżał się wieczór i przeciąganie eksperymentu do
późnych godzin wieczornych mogło skutkować zmuszaniem Janusza do prac nocnych.
Poza tym przerażała mnie kolejna noc w bólach. Wytrzymałem kilkanaście godzin,
nie licząc kilku poprzedniego dnia.
Prowadzenie
w ten sposób eksperymentu na własnym ciele jest pozornie głupie. Starałem się przyczyny
mojej decyzji uzasadnić wyżej, ale tak naprawdę dla mnie osobiście najważniejsze
jest uzyskanie większej świadomości siebie, mojego działania oraz zrozumienia
zastosowania i oddziaływania Matrycy Krystalicznej co uważam za wartość samą w
sobie i całkowicie nie do przecenienia. Mówiąc krótko – warto było.
Podsumowanie.
Matryca
Krystaliczna nie jest zła a nawet jest wspaniała. Usunęła, rozpuściła całkowicie moje negatywne kody, pola
morficzne czy jakkolwiek cały ten bród nazwiemy w polach emocjonalnym i
mentalnym w zakresie dotyczącym zapalenia woreczka żółciowego w 100%.
Przygotowała też teren pod działania Janusza oczyszczając pole fizyczne w 50%.
Prawdą jest, że tym razem poszło jakby nieco szybciej. Kiedy wykonywałem
Matrycę w dwa dni po oddziaływaniu Janusza w celu zrównoważenia mnie samego
odbierałem cały proces po podłączeniu inaczej, jakby w bardziej pełny, głębszy
a jednocześnie równoważący sposób. W pewnej chwili raz po razie poczułem coś
jakby mikro wybuchy w woreczku żółciowym i rozchodzące się we wszystkie strony mojego
ciała elektryczne igły. Coś niesamowitego. Wahadło uparcie twierdzi, że tak
wygląda teraz u mnie proces leczenia. Nieźle.
Na
zakończenie jeszcze mała ciekawostka. Otóż pokusiłem się o porównanie
skuteczności kilku podstawowych technik uzdrawiania i ich wpływu na trzy
podstawowe nasze pola: fizyczne, emocjonalne i mentalne. Pamiętajcie, że to
tylko zabawa, aczkolwiek bardzo wymowna. Oto wyniki:
|
Pole
Fizyczne
Skuteczność
oddziaływania
w
%
|
Pole
Emocjonalne
|
Pole
Mentalne
|
Bioenergoterapia
|
60-65
|
60-65
|
60-65
|
Reiki
|
65-70
|
65-70
|
65-70
|
Matryca
Energetyczna
|
70-75
|
70-75
|
70-75
|
Matryca
Krystaliczna
|
50
|
100
|
100
|
Powyższy
wynik jest uśredniony i odnosi się do całej populacji adeptów każdej ze sztuk.
Wiem na pewno, że są bioenergoterapeuci, którzy na polu fizycznym osiągają
100%-ową skuteczność, ale pomimo ich potężnych możliwości na polu emocjonalnym
i mentalnym osiągają „tylko” 80%. Piszę w cudzysłowie, bo przecież i tak jest
to wspaniały wynik.
Błogosławieństwa
dla wszystkich.